sobota, 27 grudnia 2014

Krakowski Bieg Świetlików.

Jakim przymiotnikiem najlepiej opisać bieg, w którym wzięłam udział 13 grudnia? Genialny? Świetny? Fantastyczny? Chyba dopiero kilka sklejonych razem pozytywnych określeń mogłoby oddać to, jakie wrażenie zrobiła na mnie ta impreza.

Od początku! Krótko i zwięźle. :)
Już po biegu 11 listopada zacierałam ręce przed kolejnym startem i całkowicie przypadkowo znalazłam informacje o Biegu Świetlików. Dlaczego Świetlików? Otóż start o godzinie 18:00 ponad tysiąca przybranych w światełka, z odblaskami, pałeczkami świetlnymi, czołówkami i czymkolwiek  ktokolwiek jeszcze wymyślił (inwencja twórcza startujących nie była niczym ograniczona, biegli nawet ludzkie choinki :D), osób, tworzących rozświetlony korowód na ulicach Krakowa nie mógł przywodzić na myśl niczego innego, jak rozszalałego roju świetlików w gorącą, letnią noc. Idealna pogoda i warunki pozwoliły przebyć dystans 10 kilometrów bez żadnych problemów chyba każdemu z zawodników. Bieg umilały nam  przyozdobione świątecznie ulice i mosty. Klimat zbliżających się świąt unosił się w powietrzu  dosłownie wszędzie! :)   Na równie rozświetlonej co my mecie na każdego jak zawsze czekał pamiątkowy medal. W tym momencie bardzo żałowałam, że nie wzięłam udziału w letniej edycji, ponieważ medal z niej, w połączeniu z zimowym tworzy oryginalny puzzel, jednak mam nadzieję, że przyszłoroczne edycje: czerwcowa i grudniowa również zaoferują startującym taką niespotykaną formę medalu. :)
Jedyne minusy, na które oprócz mnie zwracało uwagę wielu biegaczy to fakt, że pakiety startowe nie zawierały w sobie koszulek, co w ostatnim czasie stało się pewnego rodzaju standardem, który organizator w ramach wniesionej opłaty zapewnia, oraz chipy do pomiaru czasu przyczepiane do butów, zamiast wbudowane w numer startowy. Dobrze, że na mecie ktoś przypomniał mi o oddaniu mojego "miernika", bo mogłabym wrócić z nim do domu i mieć później kłopoty. Biegacz biegaczowi biegaczem, ot co! Na pomoc zawsze można liczyć. :)



czwartek, 13 listopada 2014

I Górski Bieg Niepodległości.

Górski bieg niepodległości w Skawinie? Wait, what? Na pewno szykuje się nam przyjemna, w miarę płaska trasa, z być może kilkoma delikatnymi podbiegami, ale ogólnie to luzik, chill i nie ma się czego bać. Oj, jak bardzo się myliłam. Już nigdy nie dam się tak zwieść i przed każdym kolejnym startem dokładnie przestudiuję całą trasę, żeby wiedzieć na co się porywam! ;)

Tak naprawdę szykowałam się na krakowski bieg niepodległości na dystansie 10 kilometrów, jednak mój tzw."opóźniony zapłon" sprawił, że przegapiłam zapisy na niego, w związku z czym nie było już miejsc. Jednak dla chcącego nic trudnego, 11 listopada to dzień organizacji biegów niepodległości w większości dużych miast Polski, więc w ostatniej chwili udało się znaleźć coś w zamian.:)

Wtorek przywitał nas piękną, słoneczną, aż można by rzec - nienormalną  jak na tę porę roku, pogodą. (Nie narzekam, co to, to nie, oby taka aura utrzymała się jak najdłużej! ;)) Start naszej 8-kilometrówki zaplanowany był ze Skawiny, gdzie też rano stawiłam się pełna optymizmu i wiary we własne...nogi. :P Wydawanie pakietów startowych przebiegło bardzo sprawnie, a pomocą służyła ogromna liczba wolontariuszy z nieznikającym na twarzy uśmiechem. Pod względem technicznym zatem całe przedsięwzięcie można ocenić zdecydowanie pozytywnie! ;) Jedyny minus to zbyt mała ilość koszulek w rozmiarze S bądź M, w mojej czerwonej eLce musiałam wyglądać nieco...groteskowo, but who cares? :P
Przed startem w samo południe odśpiewany został "Mazurek Dąbrowskiego", czym zawodnicy dodatkowo uczcili ten ważny w historii naszego narodu dzień. To bardzo fajna inicjatywa, chwila zadumy, być może nawet wzruszenia i...można ruszać!

Jak już wspomniałam, nastawiona byłam na delikatne wybieganie asfaltem z raczej niewielką różnicą wzniesień. Po ujrzeniu pierwszej, groźnie wyglądającej górki podeszłam do sprawy ze spokojem, zwolniłam tempo, w słuchawkach płynęła ulubiona muzyka, więc czy mogło być źle? Otóż tak, mogło być ŹLE. :D Jako osoba przyzwyczajona do płaskich terenów przeżyłam mały szok widząc przed sobą serpentynki wzniesień. Dobrze, że do walki zachęcało przyjemnie muskające twarz słońce, ludzie dopingujący zawodników na trasie oraz myśl, że przecież 8 kilometrów to nic takiego, a na mecie czeka medal do kolekcji! ;) Ok.300 metrów przed finiszem, po najbardziej stromym wzniesieniu jakie w życiu pokonałam, marzyłam tylko o tym, by rzucić się na ziemię. Przez myśl przemknęło mi nawet: nigdy więcej nie będę biegać, obiecuję, niech to już tylko będzie koniec, albo chociaż niech teraz będzie trochę "z górki", proszę... :P Dzięki pewnemu miłemu panu, który krzyczał widząc moją zmordowaną twarz: "Dziewczyno, za zakrętem meta, jeszcze trochę, biegnij!", nie poddałam się i jakimś cudem w jednym kawałku udało mi się pokonać te górskie 8 kilometrów. W kategorii Open znalazłam się na 27 miejscu spośród 77 kobiet, więc o ile nie był to mój najlepszy w "karierze" bieg, cieszyłam się jak dziecko! :)











wtorek, 11 listopada 2014

1.PZU Cracovia Półmaraton Królewski

Ja i półmaraton? Dobry żart! Ja i więcej niż 3 kilometry brzmiały kiedyś wystarczająco abstrakcyjnie, egzotycznie i niewyobrażalnie, by myśleć o czymkolwiek więcej. Stało się jednak, zapisałam się, pobiegłam, DOBIEGŁAM i wpadłam po uszy! Patrząc na mój przykład-biegać NA PRAWDĘ może każdy. ;) Powiedziałabym nawet, że biegać POWINIEN każdy, bo to najprostszy i najtańszy dostawca pozytywnej energii i endorfin. :) To jednak temat rzeka, o zaletach biegania można rozmawiać godzinami, a dziś chciałam skupić się na wspomnieniu samego startu.

Choć biegam (z krótszymi lub dłuższymi przerwami) od 4 lat, na mój pierwszy półmaraton zdecydowałam się całkowicie spontanicznie. Ból kolana hamował moje rozochocenie względem magicznej dwudziestki-jedynki, jednak Mama (Mój dobry anioł, jeśli o aktywność chodzi. Siema Mamo, jeśli to czytasz! :*) potrafiła mnie odpowiednio zmotywować.

26 października miało świecić słońce, miało być pięknie i radośnie. Pięknie nie było-Kraków spowiły mgła i chłód, radośnie-jak najbardziej. :) Nie ma chyba fajniejszego widoku, niż kilka tysięcy ludzi różniących się wiekiem, pochodzeniem, zawodem, a połączonych jedną wspólną pasją i miłością-bieganiem.  Starsi, młodsi, grubsi, szczuplejsi, w profesjonalnych strojach i zwykłych t-shirtach. Jeden wspólny mianownik: pozytywnie zakręceni. :)

Na miejsce, czyli krakowski rynek, przybyłyśmy stosunkowo wcześnie, w związku z czym nie chcąc zamarznąć i biec do mety jako dwa przerażające sople, udałyśmy się na rozgrzewającą herbatę. Co dziwne-żadna z nas nie czuła większego zdenerwowania, to chyba było coś w rodzaju akceptacji przez wyparcie. :P Jeszcze nie wiedziałyśmy na co się porwałyśmy i co nas czeka!

Kilkanaście minut przed startem odbyła się rozgrzewka. Widząc formujących się na starcie w odpowiednich strefach czasowych ludzi, czułam,że  pierwsze głosy paniki zaczęły docierać do moich uszu, ale zagłuszyłam je ułożoną specjalnie na tę okazję playlistą w odtwarzaczu mp3 i...ruszyłam przed siebie.:)

Pierwsze 15 kilometrów upłynęło mi niesamowicie wręcz szybko. Obejrzałam Kraków od tych stron, których nie mam okazji widzieć często. Choć tego dnia aura nie sprzyjała sportom outdoor'owym, nie padał deszcz,a to chyba najważniejsze. :) Co kilka kilometrów znajdowały się punkty odżywcze i punkty odświeżania, zatem nie było miejsca na spadek energii,którą można było uzupełnić na bieżąco kostką czekolady (ponoć! :P), bananem, wodą. To duży plus w trakcie trwania tak długiego wybiegania, osobiście nie lubię biegać z butelką napoju izotonicznego za pasem czy w dłoni, więc organizatorzy dali z siebie pod tym względem 100%. Co ciekawe, na trasie można zawrzeć nowe znajomości! Człowiek człowiekowi wilkiem, a biegacz biegaczowi człowiekiem. ;) Choć ominęły mnie tego typu problemy i bieg uprzyjemniałam sobie tylko miłymi, kilkuminutowymi pogawędkami z całkowicie obcymi ludźmi, widziałam sytuacje, w których ktoś łapał punkt krytyczny i w takiej chwili inny biegacz pytał, czy wszystko w porządku, przystawał, wspierał. Serce rośnie w takich momentach!

Ok.17 kilometra i u mnie zaczęły się schody, jak to zwykle bywa, kolka daje o sobie znać w najmniej odpowiednich momentach. Mimo bólu zacisnęłam zęby i pokonywałam kolejne metry, zapewne nie z uśmiechem, tylko grymasem na twarzy, ale o tym zapomniałam równocześnie z przekroczeniem mety. Na całej trasie kibice swoimi okrzykami, klaskaniem potrafili zmotywować do tego stopnia, że żadna drobna uciążliwość nie mogła chyba nikomu ze startujących odebrać radości biegu. ;) Playlista idealnie zgrała się z moim czasem, ok.400 metrów przed metą usłyszałam w słuchawkach ten utwór i łzy same zaczęły cisnąć się pod powieki. Nie chodziło o super miejsce, o popisywanie się przed kimkolwiek, chodziło o pokonanie własnych słabości, barier,głosu w głowie mówiącego: 'nie dasz rady'. To jedno z najlepszych uczuć pod słońcem: pokonać samą siebie. Polecam! :) Zakładałam, że choćbym miała się doczołgać do mety, zrobię to, więc jak wielkie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że nie dość,że żadne czołganie się potrzebne nie było, bo nogi nie odmówiły posłuszeństwa, to pokonałam  magiczne 21 kilometrów w 1 godzinę 56 minut. Po zakończonym biegu przypadkowo spotkałam też znajomych z moich stron, co dodatkowo utwierdziło mnie w przekonaniu, że świat jednak jest mały, a bieganie zbliża ludzi! ;)  Choć 2 dni po starcie miałam pewne problemy ze schylaniem się, chodzeniem po schodach, małe zakwasy nie odpuściły okazji do ataku, mogę z czystym sumieniem powiedzieć: nie żałuję! :) Nie żałuję, a nawet już zacieram ręce przed kolejną edycją oraz wiosennym Półmaratonem Marzanny. :)