wtorek, 11 listopada 2014

1.PZU Cracovia Półmaraton Królewski

Ja i półmaraton? Dobry żart! Ja i więcej niż 3 kilometry brzmiały kiedyś wystarczająco abstrakcyjnie, egzotycznie i niewyobrażalnie, by myśleć o czymkolwiek więcej. Stało się jednak, zapisałam się, pobiegłam, DOBIEGŁAM i wpadłam po uszy! Patrząc na mój przykład-biegać NA PRAWDĘ może każdy. ;) Powiedziałabym nawet, że biegać POWINIEN każdy, bo to najprostszy i najtańszy dostawca pozytywnej energii i endorfin. :) To jednak temat rzeka, o zaletach biegania można rozmawiać godzinami, a dziś chciałam skupić się na wspomnieniu samego startu.

Choć biegam (z krótszymi lub dłuższymi przerwami) od 4 lat, na mój pierwszy półmaraton zdecydowałam się całkowicie spontanicznie. Ból kolana hamował moje rozochocenie względem magicznej dwudziestki-jedynki, jednak Mama (Mój dobry anioł, jeśli o aktywność chodzi. Siema Mamo, jeśli to czytasz! :*) potrafiła mnie odpowiednio zmotywować.

26 października miało świecić słońce, miało być pięknie i radośnie. Pięknie nie było-Kraków spowiły mgła i chłód, radośnie-jak najbardziej. :) Nie ma chyba fajniejszego widoku, niż kilka tysięcy ludzi różniących się wiekiem, pochodzeniem, zawodem, a połączonych jedną wspólną pasją i miłością-bieganiem.  Starsi, młodsi, grubsi, szczuplejsi, w profesjonalnych strojach i zwykłych t-shirtach. Jeden wspólny mianownik: pozytywnie zakręceni. :)

Na miejsce, czyli krakowski rynek, przybyłyśmy stosunkowo wcześnie, w związku z czym nie chcąc zamarznąć i biec do mety jako dwa przerażające sople, udałyśmy się na rozgrzewającą herbatę. Co dziwne-żadna z nas nie czuła większego zdenerwowania, to chyba było coś w rodzaju akceptacji przez wyparcie. :P Jeszcze nie wiedziałyśmy na co się porwałyśmy i co nas czeka!

Kilkanaście minut przed startem odbyła się rozgrzewka. Widząc formujących się na starcie w odpowiednich strefach czasowych ludzi, czułam,że  pierwsze głosy paniki zaczęły docierać do moich uszu, ale zagłuszyłam je ułożoną specjalnie na tę okazję playlistą w odtwarzaczu mp3 i...ruszyłam przed siebie.:)

Pierwsze 15 kilometrów upłynęło mi niesamowicie wręcz szybko. Obejrzałam Kraków od tych stron, których nie mam okazji widzieć często. Choć tego dnia aura nie sprzyjała sportom outdoor'owym, nie padał deszcz,a to chyba najważniejsze. :) Co kilka kilometrów znajdowały się punkty odżywcze i punkty odświeżania, zatem nie było miejsca na spadek energii,którą można było uzupełnić na bieżąco kostką czekolady (ponoć! :P), bananem, wodą. To duży plus w trakcie trwania tak długiego wybiegania, osobiście nie lubię biegać z butelką napoju izotonicznego za pasem czy w dłoni, więc organizatorzy dali z siebie pod tym względem 100%. Co ciekawe, na trasie można zawrzeć nowe znajomości! Człowiek człowiekowi wilkiem, a biegacz biegaczowi człowiekiem. ;) Choć ominęły mnie tego typu problemy i bieg uprzyjemniałam sobie tylko miłymi, kilkuminutowymi pogawędkami z całkowicie obcymi ludźmi, widziałam sytuacje, w których ktoś łapał punkt krytyczny i w takiej chwili inny biegacz pytał, czy wszystko w porządku, przystawał, wspierał. Serce rośnie w takich momentach!

Ok.17 kilometra i u mnie zaczęły się schody, jak to zwykle bywa, kolka daje o sobie znać w najmniej odpowiednich momentach. Mimo bólu zacisnęłam zęby i pokonywałam kolejne metry, zapewne nie z uśmiechem, tylko grymasem na twarzy, ale o tym zapomniałam równocześnie z przekroczeniem mety. Na całej trasie kibice swoimi okrzykami, klaskaniem potrafili zmotywować do tego stopnia, że żadna drobna uciążliwość nie mogła chyba nikomu ze startujących odebrać radości biegu. ;) Playlista idealnie zgrała się z moim czasem, ok.400 metrów przed metą usłyszałam w słuchawkach ten utwór i łzy same zaczęły cisnąć się pod powieki. Nie chodziło o super miejsce, o popisywanie się przed kimkolwiek, chodziło o pokonanie własnych słabości, barier,głosu w głowie mówiącego: 'nie dasz rady'. To jedno z najlepszych uczuć pod słońcem: pokonać samą siebie. Polecam! :) Zakładałam, że choćbym miała się doczołgać do mety, zrobię to, więc jak wielkie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że nie dość,że żadne czołganie się potrzebne nie było, bo nogi nie odmówiły posłuszeństwa, to pokonałam  magiczne 21 kilometrów w 1 godzinę 56 minut. Po zakończonym biegu przypadkowo spotkałam też znajomych z moich stron, co dodatkowo utwierdziło mnie w przekonaniu, że świat jednak jest mały, a bieganie zbliża ludzi! ;)  Choć 2 dni po starcie miałam pewne problemy ze schylaniem się, chodzeniem po schodach, małe zakwasy nie odpuściły okazji do ataku, mogę z czystym sumieniem powiedzieć: nie żałuję! :) Nie żałuję, a nawet już zacieram ręce przed kolejną edycją oraz wiosennym Półmaratonem Marzanny. :)








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz